Naiwny kurier
W czwartek (28.06) ruszył proces 24-latka, który odpowiada za udział w oszustwach "na policjanta". Jego zadaniem było odbieranie pieniędzy od seniorów i przekazywanie ich dalej. Mężczyzna nie przyznaje się do winy. Twierdzi, że otrzymywał zlecenia odbioru i przewożenia przesyłek, bo został zatrudniony jako kurier.
- Chciałem powiedzieć, że nieumyślnie uczestniczyłem w tym przestępstwie. Nigdy, ale to nigdy nie przedstawiłem się jako policjant, ani żaden funkcjonariusz – tłumaczył oskarżony przed sądem. - Pokrzywdzeni byli w kontakcie z kimś, kto przedstawił mnie jako policjanta.
Łukasz D. wyjaśnił też, że był naiwny, nie chciał popełnić przestępstwa. Zamierzał wesprzeć finansowo matkę, dlatego się zatrudnił. Utrzymuje on również, że czuje się pokrzywdzony i chce pomóc w ujęciu sprawców.
Mężczyzna twierdzi, że nie wiedział, jaki towar przekazuje. Miał, jak przyznał, wątpliwości czy wszystko odbywa się zgodnie z prawem, ale porzucił je, kiedy usłyszał od swojego szefa (którego nomen omen nigdy nie widział, wiedział jedynie, że ma na imię Robert i może mieć od 35 do 40 lat, bo na taki wiek wskazuje głos), że dostanie umowę o pracę, został zapewniony, że wszystko jest w porządku. Normalnie otrzymywał wynagrodzenie. W miesiąc zarobił ok. 4 tys. zł. Przeważnie za każdą z przesyłek dostawał 200 zł.
24-latek wyjaśnił, że zastrzeżenia pojawiły się dopiero podczas jednej z ostatnich transakcji, kiedy starszy pan przeliczył przy nim pieniądze. Wtedy oskarżony miał się zorientować, że coś się nie zgadza.
Młody człowiek tłumaczył też, że słyszał o przestępstwach "na wnuczka", "na policjanta", ale "nie wdrażał się w to". Nie zaskoczyło go także to, że przesyłki nie były zaadresowane, nie widniały na nich jakiekolwiek dane. Nie zwrócił na te kwestie uwagi, mimo że wcześniej pracował w magazynie i miał do czynienia z paczkami. Normalnym jego zdaniem było też to, że miał parkować ulicę lub dwie dalej i podejść pod dany blok pieszo.
Był wypadek i trzeba zapłacić
Ogólnie do oszustw dochodziło w listopadzie i grudniu ubiegłego roku. W Białymstoku oraz w innych polskich miastach np. w Bydgoszczy, Częstochowie czy Łowiczu. Pomysłodawcy procederu oraz inne zamieszane w sprawę osoby nie zostały dotychczas ustalone. W związku z tym póki co nie ma nadziei na odzyskanie pieniędzy. A kwoty są duże. Seniorzy wręczali od kilku do nawet 240 tys. zł. Zresztą nie tylko złotych, bo łupem przestępców padły też kwoty w euro oraz dolarach. Do ich przekazania dochodziło zazwyczaj ok. godz. 12.00 w różnych miejscach, tj. na przystankach autobusowych, w mieszkaniach pokrzywdzonych, w okolicach ich bloków. 24-latek przy odbiorze pieniędzy od seniorów posługiwał się zawsze tymi samymi sformułowaniami "Jestem w sprawie Kasi/Łukasza itd.", zbywał starszych ludzi tekstem "Śpieszę się do sądu", "Jestem tylko kierowcą". Później oskarżony przekazywał pieniądze mężczyźnie, który czekał na niego w Markach.
Patent był prosty. Na telefon stacjonarny dzwonił mężczyzna i mówił, że syn/córka ulegli wypadkowi oraz że w wyniku tego zdarzenia ucierpiały też inne osoby. W związku z tym potrzebne są pieniądze, żeby sprawę polubownie załatwić, co będzie skutkowało tym, że bliska osoba nie pójdzie do więzienia. Telefonujący mówił, że jest policjantem i pomógł już wielu osobom, które znalazły się w takim położeniu. Pytał, ile dana osoba ma pieniędzy w domu. Często mówił, że to za mało i chciał wiedzieć, czy senior dysponuje brylantami lub złotem, a jak nie to, że trzeba dobrać pieniędze z banku.
- Powiedział, że córka jest w ciężkim stanie, że jest przesłuchiwana. Pytał, czy chcę pomóc, bo jak nie, to już będzie za późno – mówiła przed sądem jedna z oszukanych osób.
Wyjaśniła też, że słychać było kobiecy głos: "mamo ratuj mnie, ja ci zwrócę". Pokrzywdzonej wydawało się, że to głos jej córki. Niestety kobieta dopiero po przekazaniu pieniędzy zadzwoniła do rodziny i na policję.
dorota.marianska@bialystokonline.pl