Młodemu mężczyźnie wszczepiono podskórny kardiowerter-defibrylator. Operację przeprowadzili kardiolodzy z Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku. Należy podkreślić, że to pierwszy tego typu zabieg. Do tej pory takie urządzenia wprowadzano przez żyły.
Nowa metoda polega na lokowaniu urządzenia poza sercem. Dotychczas wszczepiono około 600 takich rządzeń w Polsce. Metoda ta ma przede wszystkim mniej powikłań. Niestety urządzenie jest dość drogie, bowiem kosztuje około 80 tys. zł. Od dwóch lat jest jednak refundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia.
- Ta metoda leczenia zalecana jest u pacjentów z niewydolnością serca, zagrożonych nagłym zgonem – tłumaczy dr Robert Sawicki, kierownik Pracowni Elektrofizjologii w USK w Białymstoku. – Jest zalecany dla młodych pacjentów, nieobciążonych innymi chorobami. To jest, można powiedzieć, taka polisa na życie. Jest to układ monitorujący pracę serca. W momencie, kiedy uzna, że pojawiła się groźna arytmia, która może zatrzymać serce, włącza defibrylator. I ratuje życie.
Pierwszym pacjentem w Podlaskiem, któremu wszczepiono urządzenie był 30-letni mężczyzna z kardiomiopatią.
- Wcześniej funkcjonowałem jak każdy zdrowy człowiek. Ale z dnia na dzień przyszło mi się zmagać się z chorobą. I jest ciężko – opowiada Rafał Mielnicki. - Traciłem siły. Wcześniej wchodziłem na piąte piętro bez żadnego zmęczenia. Teraz dojdę do drugiego piętra i muszę odpocząć, uspokoić oddech. Mam problem ze spaniem. Brakuje powietrza. Kombinuję, jak się ułożyć, śpię przy otwartym oknie.
- Przygotowanie do takiego zabiegu wygląda tak samo, jak do innych operacji. Gdy pacjent jest już pod narkozą, lekarze rysują anatomiczne szczegóły. Dzięki temu wiedzą, w którym miejscu wstawić urządzenie. Później implantują. Następnie sprawdzamy skuteczność urządzenia. Robimy test defibrylacji, czyli na stole operacyjnym sprawdzamy, czy implantowany system przerywa zatrzymania krążenia, tak jak to w życiu może mieć miejsce – tłumaczy dr hab. Michał Lewandowski z Narodowego Instytutu Kardiologii w Warszawie, który towarzyszył białostockim lekarzom podczas pierwszego zabiegu. – Po operacji pacjent ma ze sobą rodzaj "karetki reanimacyjnej" czy strażnika, który bez profesjonalnego zespołu medycznego ma za zadanie uratować życie chorego. Chorzy, którzy mają podwyższone ryzyko zatrzymania krążenia funkcjonując w życiu bez takiego urządzenia żyją trochę na zasadzie rosyjskiej ruletki. Jeśli dojdzie do zatrzymania krążenia, mogą tego nie przeżyć. Musi być ktoś kto rozpozna zatrzymanie i rozpocznie akcję resuscytacyjną. Urządzenie jest cały czas z pacjentem i przejmuje funkcje zespoły reanimacyjnego.
Po kilku tygodniach od operacji pacjent może wrócić do codziennych aktywności.
justyna.f@bialystokonline.pl