Czarny sezon na tragedie nad wodą rozpoczął się co prawda gdzieś koło majowego weekendu, ale dopiero teraz tak na prawdę widać, ilu z nas ma większe ambicje niż umiejętności nad wodą. Przy okazji kolejnych i kolejnych topielców dyskusja nie schodzi z codziennych łam internetów. Jak co roku, zresztą. Pogadamy, kurz opadnie i temat cierpliwie poczeka znów do kolejnego roku, do nastepnego sezonu.
Prawda jest taka, że bawić się, to trzeba umieć. I wszyscy to mówią. Czy na plaży w Czarnej, czy nad tak zwanym zalewem w Gródku, czy nad rzeką w Jurowcach. Odwaga, jaką daje alkohol i zbyt masowo rosnąca ilość superboharerów w kinach, to główne przyczyny wypadków. Im więcej się mówi o tym, że woda jest żywiołem nieprzewidywalnym i wcale nie jest fajnym partnerem do zakrapianej imprezy, tym bardziej szkoda każdego, kto ma tą wiedzę gdzieś.
Ciekawe, że większość przegranych randek z odmętami naszych brudnych wód nie występuje na kąpieliskach, otwartych plażach – tylko gdzieś w zakamarkach, zaułkach, w dzikich miejscach, których wciąż na Podlasiu miliony. Czy aż tak szukamy kontaktu z naturą? Czemu wciąż chcemy udowodnić całemu światu, że po alkoholu umiemy doskonale pływać nawet wśród trzcin i chaszczy tataraku?
Z drugiej strony:
Podlasie, mimo upływu lat i napływu cywilizacji, która mimo braku lotniska i niekończącego się remontu S8 jednak przychodzi, konsekwentnie pozostaje ostoją natury. Obszary nietknięte ręką człowieka chronimy przesadnie wręcz, dzikie i niebezpieczne kąpieliska pozostawiając jako swoiste skanseny. Tam, gdzie zachodnia kultura masowa i zdrowy rozsądek nakazywałyby postawienie ratownika i powyrywanie chwastów, u nas w słońcu wygrzewa się Barszcz Sosnowskiego.
W XXI wieku, gdzie na tak zwanym Zachodzie nawet takie wioski jak Studzianki czy Lewickie, mają basen ze zjeżdżalnią i ratownika na etacie, u nas ciągle daleko do takiego standardu. Na dzikim kąpielisku, gdzie pod stopami muł a wokół ostre krzaki, naprawdę nie ma znaczenia, jakim jesteś pływakiem. Wystarczy jeden łyk – góra pół litra – i ta zabawa kończy się 1:0 dla nieprzewidywalnego żywiołu. I tak jest zawsze.
Nasze Dojlidy dorosły już do pewnego standardu i chociaż dalej mają opinię brudnego stawu z żabami i glonem, to jest to dziś już inny świat. Ale Gródek, Siemianówka, Czarna Białostocka? Nie jest to z pewnością Lago di Garda, ale co mamy powiedzieć? Dobrze, że choć strzeżone – a przynajmniej tak wynika z tabliczek przy wodzie. Czy jest bezpiecznie, pokaże dopiero czarna statystyka na koniec sezonu...
24@bialystokonline.pl