Radny-elekt oraz szef sztabu wyborczego Jana Dobrzyńskiego Konrad Zieleniecki z Prawa i Sprawiedliwości podczas wtorkowej debaty prezydenckiej przez przypadek - jak twierdzi - wziął tekturową teczkę Tadeusza Truskolaskiego. Teczkę miała mu podać koleżanka, myśląc, że należy do niego. Gdy do niej zajrzał, okazało się, że to nie jego własność. Były w niej materiały Tadeusza Truskolaskiego (przed rozpoczęciem debaty Zieleniecki siedział nieopodal niego). Młody polityk PiS poinformował media, że w teczce były pytania z debaty wyborczej (formuła przewidywała, że kandydaci nie będą ich znać) oraz sugerowane na nie odpowiedzi.
- Rozmawiałem z organizatorką tej debaty, Gabrielą Kujawa, która powiedziała ze łzami w oczach, że została przymuszona żeby przygotowane wcześniej pytania przesłać do urzędu miasta - twierdzi Zieleniecki.
- Po debacie prezydent nazwał mnie złodziejem. Nie pozwolę sobie na to, by ktoś mnie oskarżał. To najzwyklejsza w świecie pomyłka. Prezydent nie zdenerwował się tym, że zginęła mu teczka, ale obawia się tego, że zostało ujawnione, że nie gra fair - mówił.
Tymczasem Komitet Truskolaskiego złożył w Komendzie Miejskiej Policji przy ul. Bema zgłoszenie usiłowania kradzieży dokumentów.
Marcin Szczudło z komitetu poinformował, że były tam materiały kampanijne i argumenty do wykorzystania w debacie.
- To odwracanie kota ogonem - tak komentuje twierdzenie Konrada Zielenieckiego, że były tam pytania z debaty. Sam nie mówi, czy były tam pytania i odpowiedzi z debaty, bo teczkę prezydentowi przygotowywał kto inny. Szczudło stwierdził, nawet, że to "przyznanie się do kradzieży", albo do przestępstwa w ogóle, bo np. czytanie korespondencji też jest przestępstwem.
- Tonący brzytwy się chwyta - tak z kolei ocenił zgłaszanie sprawy na policję Zieleniecki.
ewelina.s@bialystokonline.pl