Słuszność grania w systemie ESA 37 to jeden z najbardziej kontrowersyjnych tematów w polskiej piłce. Podział punktów i dzielenie ligi na dwie grupy ma zarówno duże grono zwolenników, jak i przeciwników. Ci pierwsi twierdzą, że taka a nie inna forma rozgrywek zapewnia dodatkowe emocje, a także ogranicza liczbę kolejek, w których drużyny pod koniec sezonu nie grają już o nic.
Przeciwnicy, do których zaliczy się m.in. trener Jagiellonii Michał Probierz, są zdania, że dzielenie zdobyczy punktowych zabija sportową rywalizację, sprawia, iż rozgrywki może wygrać zespół niekoniecznie najlepszy w ciągu całego sezonu, ale taki, który zanotuje udany finisz. ESA 37 pozwala także największym tuzom odpuszczać początek rozgrywek na rzecz występów w europejskich pucharach, gdyż ligowe zwycięstwo i tak w pierwszej części sezonu jest warte nie 3, a 1,5 punktu. W końcu z ligi może zlecieć zespół, który przy normalnym systemie nigdy nie miałby prawa z niej spaść. Za przykład może stanowić ostatni przypadek Podbeskidzia Bielsko-Biała, które po 30 kolejkach zajmowało – wydawać by się mogło – bezpieczne 9. miejsce, a po podziale oczek i dodatkowych 7 seriach gier znalazło się w strefie spadkowej i opuściło Ekstraklasę.
Rozważania nad sensem systemu ESA 37 przestają mieć jednak w tej chwili znaczenie, gdyż klamka już zapadła i wczoraj postanowiono, że wspomniana forma rozgrywek pozostanie na kolejne 2 lata, co w praktyce oznacza, że obowiązywać będzie aż do odwołania.
Przedstawiciele Ekstraklasy – jako kolejny pozytyw reformy – wspominają o większych dochodach ze sprzedaży praw telewizyjnych oraz wzroście frekwencji, która jest najwyższa właśnie w rundzie finałowej po podziale na grupy.
rafal.zuk@bialystokonline.pl