"Obława" to artystyczna próba zmierzenia się z tematem Obławy Augustowskiej - ludobójstwa dokonanego w lipcu 1945 roku na żołnierzach podziemia niepodległościowego oraz ludności cywilnej Suwalszczyzny - tuż po odbiciu tych terenów przez Armię Czerwoną z rąk III Rzeszy.
Obława Augustowska, czyli wielka zagadka
- Mamy marzenie, aby za sprawą naszego spektaklu, w sposób spirytualny, duchowy dokonał się akt w rzeczywistości. Śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej postępuje. Kierowane są do Rosji prośby o pomoc prawną. Coraz więcej wiemy o Obławie i o tym, co się wtedy stało. Potrzebne jest jednak otwarcie archiwów rosyjskich, a także uznanie winy i tego, co wydarzyło się w 1945 roku. Spektakl powstaje w momencie, który być może zbiegnie się z pewnego rodzaju przesileniem i być może faktycznym uznaniem winy w tej historii - mówił Jan Nowara.
I dodawał: - Obława jest wielką zagadką i traumą w historii podziemia niepodległościowego, a zarazem wielką traumą w losach bardzo wielu ludzi, dlatego poprzez nasz spektakl chcielibyśmy oddać hołd ofiarom Obławy Augustowskiej. Chcemy podnieść dramat tych osób do rangi wielkiej literatury, dlatego w przedstawieniu obok dokumentów pojawiają się "Dziady" Adama Mickiewicza - będące wielkim, literackim aktem na temat polskiego pragnienia wolności.
Fakty i duchy na scenie
Zamiarem reżysera było połączenie w spektaklu warstwy duchowej z faktograficzną. To się udało. Jan Nowara i Jagoda Skowron oparli scenariusz na niewydanej powieści Adama Białousa "Śmierć przyszła w lipcu", a także na dokumentach wojskowych oraz opowieściach zbieranych przez lata. Widz dowiaduje się, co wydarzyło się w pierwszych miesiącach po II wojnie światowej w rejonie Suwałk i Augustowa. Były aresztowania Polaków, rewizje, brutalne tortury, wreszcie mordy.
Obława Augustowska to największa zbrodnia w powojennej Polsce. W lipcu 1945 roku na terenie powiatów augustowskiego, suwalskiego i sokólskiego doszło do zatrzymania i wymordowania blisko 600 osób związanych z polskim podziemiem AK-owskim. Sprawcami byli żołnierze Kontrwywiadu Wojskowego "Smiersz" Trzeciego Frontu Białoruskiego Armii Czerwonej, którym pomagali funkcjonariusze polskich organów Bezpieczeństwa Publicznego, funkcjonariusze polskich organów Milicji Obywatelskiej oraz żołnierze Pierwszej Armii Wojska Polskiego.
To wydarzenie nadzwyczajne - dotychczas nie rozwikłano jego tajemnicy. Jak czytamy w programie spektaklu, "wywleczeni z domów i zagród, zgarnięci z dróg, pól i lasów, a potem stłoczeni w obozach filtracyjnych, gdzie katowano ich podczas przesłuchań - zostali wywiezieni w nieznane. I ślad po nich przepadł. Nie powrócili, nie napisali listów, nie odnaleziono ich grobów ani szczątków". Do tej pory nie wiadomo, gdzie znajdują się ich groby.
Te historyczne fakty zostały zestawione z obrzędem wywoływania duchów, który twórcy przedstawienia zaczerpnęli z "Dziadów" Adama Mickiewicza. Już w pierwszej scenie padają słowa "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?" z II części Mickiewiczowskich "Dziadów". W oryginale wypowiadał je Chór, w białostockim spektaklu - snujące się jak duchy postaci, które powtarzają kwestie jak refren.
Nie tylko ofiary, ale też rodziny i oprawcy
Ciemność lasu rozświetlają maleńkie światełka (wiele scen spektaklu rozgrywa się w półmroku). Twórcy przedstawienia założyli, by gromada rodem z Mickiewiczowskich "Dziadów" stała się medium, przy pomocy którego duchy augustowskich ofiar spotkają się ze swoimi najbliższymi, których pozostawili w pustce. Jedni i drudzy są już po drugiej stronie, ale ich duchy mogą spotkać się na teatralnej scenie i uleczyć traumę.
To jednak nie wszystko. Do obrzędu został wywołany też duch generała Wiktora Abakumowa, dowódcy radzieckiego kontrwywiadu "Smierszcz" (znakomity w tej roli Marek Tyszkiewicz), który w tajnej depeszy do szefa NKWD Ławrientija Berii ujawnił swój plan "likwidacji zatrzymanych w lasach augustowskich bandytów". Zależało mu, by "nie powtórzyła się sytuacja z Katynia" (nie bez powodu Obława Augustowska nazywana jest "Małym Katyniem"). By nikt nigdy nie znalazł ciał - można ich "zlikwidować za kordonem granicznym" i przecież tam zakopać.
Ta obrzędowość, ten romantyzm są siłą spektaklu. Kierują uwagę widza w inne rejony. Nie chodzi bowiem jedynie o fakty, ale też o odprawienie obrzędu, w wyniku którego duchy się spotkają. Może to rodzi nadzieję na odsłonięcie prawdy o tamtych wydarzeniach?
Kobiety mierzą się z traumą
Opowiadane ze sceny historie wydarzyły się naprawdę. Snują je przede wszystkim kobiety. To przecież one zostały, gdy ich mężów zabrano. To one musiały zmierzyć się z traumą, pustką, samotnością, biedą, rozpaczą.
W obawie przed zabraniem mężczyźni zaczynają ukrywać się w lasach. Nocują w obozach, nie w domach. "Sowiet żyć nie daje. Nie można złożyć broni" - przekonuje sierżant Grom, dowódca jednego z oddziałów Armii Krajowej, którego gra Piotr Szekowski.
Sowieci gromadzą wojska w Augustowie, przeszukują Suwałki. Major Wasilenko (Bernard Bania) przesłuchuje dziewczynę (Urszula Szmidt), która zna AK-owców. Kończy się ono brutalnie – biciem i chlustem zimnej wody na twarz. Przesłuchanie wspomina także jej chłopak (Patryk Ołdziejewski).
W pamięć zapada scena, w której cztery aktorki, siedząc na proscenium, oświetlone snopem światła, zdają relację z prawdziwych wydarzeń. Padają imiona i nazwiska, znane mieszkańcom Podlaskiego miejsca. Opowiadają żony, córki, siostry. Przyjechało NKWD. Zabrało męża, ojca, brata. Czekały aż wróci, ale się nie doczekały. Wrócił sąsiad, nie on.
W innej scenie przejmujący monolog wygłasza Agnieszka Możejko-Szekowska. Wspomina męża, który był bardzo dobrym człowiekiem. Nie ukrył się, zabrali go z domu, nigdy nie wrócił. Była wtedy w ciąży. Została bez pieniędzy, chciała dzieci podobijać i sama się zabić. Nikt jej nie pomagał. Trzy dni po porodzie poszła szukać drzewa. Oddała syna do domu dziecka, jednak nie mogła wytrzymać bólu i wróciła, by go zabrać.
Duchowe pokrewieństwo z Mickiewiczowskimi "Dziadami" jest mocno odczuwalne także w scenie, w której pojawia się pani Rollison i jedna z cierpiących w Obławie Augustowskiej kobiet. Cierpienie kobiet jest przecież takie samo - niezależnie od epoki.
Nie ma już nadziei dla pojmanych. Sierżant Grom nie ugnie się pod torturami i nie powie, gdzie ukrywają się Polacy. Zginie od strzału w tył głowy. Podobnie inni - rozlegają się kolejne strzały.
Surowy rock i "Biały krzyż"
Warstwę muzyczną zdominował surowy rock w wykonaniu grupy ignoto Deo. Na gitarze elektrycznej zagrał Adam Białous - autor tekstu "Śmierć przyszła w lipcu" (on także jest autorem muzyki do spektaklu). Mocne, gitarowe utwory pasują do tematyki przedstawienia.
Dobrą decyzją było dodanie kilku wierszy Zbigniewa Herberta, Tadeusza Różewicza i Adama Asnyka, które oddają tragizm wydarzeń z rejonu Suwałk i Augustowa. Obok Adama Galimskiego, wokalisty ignoto Deo, wykonuje je para aktorów - Agnieszka Możejko-Szekowska i Piotr Szekowski.
Najmocniejszym momentem jest jednak ten finałowy, w którym Piotr Szekowski śpiewa utwór "Biały Krzyż" Czerwonych Gitar. Zna go z dzieciństwa - tę piosenkę śpiewał ojciec (dziadek aktora służył w AK – przyp. aut.). Kompozytor utworu Krzysztof Klenczon napisał go, by uczcić pamięć o swoim ojcu służącym w AK.
Piotr Szekowski nie miał łatwego zadania, jednak mu sprostał. Utwór udało się wykonać tak, by widownia nie zaczęła nucić. Z oszczędną aranżacją, z naciskiem na tekst, bez zbędnych ozdobników.
Ascetyczna jest też scenografia (Marek Mikulski - odpowiada także za wizualizacje). Scena została podzielona na dwie strefy. Na górze przewidziano miejsce dla zespołu muzycznego, który w wielu momentach "chowa" się za zwizualizowanym lasem. Na dole powstała z kolei przestrzeń, w której toczy się obrzęd. Scenę wypełniają nieliczne sprzęty - wanna, stół, kilka taboretów. Nie potrzeba więcej, by opowiedzieć tę tragiczną historię.
Najbliższe pokazy spektaklu w kwietniu.
anna.d@bialystokonline.pl