Mongolia to kraj bezkresnych stepów, dziewiczej tajgi i szczytów gór z wiecznym śniegiem. Kraj, w którym na jednego mieszkańca przypada 13 koni. Kuba Blicharz z Siedlec, Mikołaj Tokarczyk z Olsztyna i Andrzej Moniuszko z Białegostoku pojechali do Mongolii we wrześniu. W siodłach spędzili 15 dni, ale cała wyprawa przez Pekin i z powrotem zajęła im ponad miesiąc.
- Było trudniej, niż się spodziewaliśmy, ale przecież tego właśnie chcieliśmy - ocenia Mikołaj.
Zbliżyć się do ludzi
To nie była ich pierwsza wspólna wyprawa. Zaczęli od podróży rowerowej po Bałkanach, którą odbyli cztery lata temu. Potem Kuba z Mikołajem byli w Egipcie, we trójkę pojechali też na kajaki do Finlandii. W ostatnie studenckie wakacje zapragnęli wybrać się znowu gdzieś daleko. Tym razem zdecydowali się na azjatyckie klimaty i podróż do Mongolii. Kusiły ich gardłowe gwizdośpiewy, zwane chumu, piękne krajobrazy i spotkanie z reniferami.
- Lubimy turystykę alternatywną - przyznaje Andrzej. - Nie widzimy się w hotelach. Wybieramy takie środki transportu, jak rowery czy konie, by zbliżyć się do ludzi, poczuć ich i zrozumieć. Bo gdy jedziemy rowerem po Bałkanach, to wyjdzie do nas hospodini i pozwoli przenocować w swoim obejściu. Jak poznać Mongołów, gdy nie jeździ się na koniach?
Wcześniej tylko dwóch z nich (Mikołaj w podstawówce, Andrzej wziął kilka lekcji) miało do czynienia z końmi. Ale Kuba nigdy na koniu nie siedział. Nie stanowiło to jednak żadnej przeszkody. Do Pekinu polecieli samolotem, do granicy chińsko-mongolskiej dotarli pociągiem. Po przekroczeniu jej starym uazem droga poprowadziła ich do Ułan Bator, stolicy Mongolii.
W krainie stepów i słonej herbaty
Tam rozpoczęli poszukiwani przewodnika, który zorganizuje im konną wyprawę po mongolskich stepach. Okazało się, że nie jest to takie proste. Wprawdzie ofert, w ramach których było wynajęcie koni, przewodnika i osoby, która gotuje posiłki (cena to 70 dolarów za osobę) nie brakowało. Jednak nie o takie podróżowanie im chodziło.
Chłopakom udało się natknąć na dziewczynę, która skontaktowała ich z odpowiednią osobą. Przewodnik zaoferował konie - mniejsze od europejskich, ale bardziej wytrzymałe - które szybko nazwali: Biegun (od nieustannej biegunki), Cyklon (od puszczanych przez zwierzę wiatrów) i Tajfun (na przekór swoim hipochondrycznym odruchom). Doskwierały im niewygodnie drewniane siodła i wiatr, ale trudy podróży wynagradzały spotkania z gościnnymi ludźmi, częstującymi słoną i tłustą herbatą, urokliwe zachody słońca i niczym nieskażona przyroda.
Pojechali na północny - zachód od Ułan Bator nad jezioro Chubsuguł, drugi zbiornik wody słodkowodnej w Azji, zwany "mongolskim Bajkałem".
Warto spełniać swoje marzenia
- Noclegi w jurcie, samodzielne gotowanie, odmrożone palce u nóg - wspominają wyprawę.
Po kilku dniach spadł śnieg. Zmienił się nie tylko klimat, ale też krajobraz, bo ekipa wkroczyła w tajgę. Pojawiły się także renifery. Udało się spełnić jedno z marzeń - dotrzeć konno do hodowców tych sympatycznych zwierząt.
Czym Mongolia ich zaskoczyła?
- Chyba pustką - odpowiada Mikołaj. - Mieliśmy o tym kraju pobieżną wiedzę, bo brakuje porządnych przewodników. Dla Kuby zaskoczeniem była pogoda, a dla Andrzeja - brak organizacji konnych wypraw z przewodnikiem.
- Każdy z nas ma swoje marzenia. Proza życia często je w nas zabija. Mamy pracę, rodzinę, studia, znajomych. Zobowiązania sprawiają, że odkładamy nasze marzenia na półkę - mówi o esencji podróżowania Andrzej. - Trzeba mieć wewnętrzną siłę, by je z tej półki zdjąć i spełniać.
Zamierzają więc dalej korzystać z tej siły, nie odkładać marzeń, ale je realizować. Już myślą o kolejnej wyprawie. Tym razem chcieliby odwiedzić któryś z krajów byłego Związku Radzieckiego.