Minister Zdrowia apeluje do wszystkich obywateli Polski, by nie ukrywać, że jesteśmy pod kwarantanną. Te słowa wzięła sobie do serca pani Anna z Białegostoku, która mieszka na Słonecznym Stoku i postanowiła opowiedzieć, jak wygląda kwarantanna "od kuchni".
14 dni temu wybrała się wraz z córką do Londynu. Gdy opuszczała Polskę, raporty wykazywały, że w Polsce nie ma zarażeń koronawirusem. Mimo tego, że w Londynie nie zauważyła, by ludzie przestrzegali zasad higieny, unikała skupisk ludzi, codziennie przebywała na świeżym powietrzu, chodząc z wnukami na spacery.
- Tam nikt nie chodził w maseczkach, robiłyśmy zakupy w różnych sklepach i nie było żadnych ostrzeżeń. Przecież tam dzieci normalnie chodzą do szkoły - dziwi się pani Anna.
Kobiety miały wykupione bilety powrotne na poniedziałek 16 marca jednak z racji dynamicznie rozwijającej się sytuacji związanej z koronawirusem (odwołane wszystkie loty międzynarodowe od 15 marca), zięć pani Anny zamówił przez internet specjalny lot (też na poniedziałek), którym kobiety chciały wrócić do kraju.
Koszt jednego biletu wyniósł ok. 600 zł.
- Miałyśmy ponad godzinę opóźnienia. Po tym, jak dotarły nasze bagaże, rozpoczęła się procedura. Niektórzy mówili, że odkurzali nas, że był jakiś nawiew włączony. Sprawdzali nam temperaturę, kapitan pokładowy był w maseczce. Córka miała 36,6 stopni Celsjusza, a ja 36,3.
Powrót z lotniska do domowej kwarantanny na własną rękę
- Gdy przyleciałyśmy do Warszawy, to poproszono nas, żeby nie wyjmować nic z bagaży, bo za chwilę przyjdą przedstawiciele straży granicznej. Odebrali od nas deklaracje i zajęli się pomiarem temperatury. (Jeden z nich mierzył, natomiast drugi notował. Obaj byli w maseczkach). Zapytałyśmy się, czy wszystko jest w porządku. Dowiedziałyśmy się tylko, że jest w porządku, ale nie podali nam dokładnej temperatury, ponieważ to jest tajemnica - opowiada mieszkanka Białegostoku.
Córka pani Anny służy w zakonie przy granicy z Niemcami, ale nie może wrócić do własnego mieszkania - jej przełożona poprosiła o to, aby wróciła z mamą do Białegostoku na kwarantannę, ponieważ w zakonie są osoby starsze i chce je ochronić.
- Nad ranem o godz. 4:30 kupiłyśmy bilety do Białegostoku. Obawiałyśmy się, że bilety będziemy musiały kupować u konduktora, ale okazało się, że były otwarte 3 kasy biletowe, więc udało się - kontynuuje pani Anna.
Z dworca PKP w Białymstoku kobiety dostały się do domu dzięki komunikacji miejskiej.
Pani dzielnicowa chciała zrobić zakupy
We wtorek dzielnicowa ok. godz. 11:00 zadzwoniła domofonem do mieszkania, w którym przebywają obie kobiety celem sprawdzenia czy wiedzą, że zostały objęte kwarantanną i czy stosują się do zakazu wychodzenia na zewnątrz. Poinformowała, na czym polega kwarantanna oraz o tym, co grozi za jej nieprzestrzeganie. A jest to kara grzywny w wysokości 5000 zł. Zapytała również o samopoczucie i czy potrzebują pomocy w postaci chociażby zrobienia zakupów.
Pani Anna nie musiała pokazać się w oknie pierwszego dnia. Drugiego dnia było już inaczej.
- Domofonem zadzwoniły 2 policjantki i poprosiły, abym podeszła do okna i pokazała się. Panie były bardzo sympatyczne i nawet mi pomachały - z uśmiechem wspomina pani Anna.
Śmieci na balkon zamiast do kontenera
Pani Anna nie odczuwa stresu w związku z zaistniałą sytuacją. Według niej niewiele się zmieniło, bo zapasy jedzenia ma, tylko najgorzej ze śmieciami, które wystawia na balkon. Początkowo myślała, że śmieci będzie wynosić pod osłoną nocy jednak wysokość grzywny (5000 zł) powstrzymała ją od tego pomysłu.
Sąsiedzi pod kwarantanną, ale bez kontroli
Pani Ania powiedziała, że jej ciocia, która mieszka w sąsiednim bloku również wróciła do Polski w tym terminie co ona, ale autem. Kobieta postanowiła zadzwonić do sanepidu, by poinformować, że przyjechała z zagranicy. Zgłoszenie zostało przyjęte, jednak do dziś nikt nie zapukał do jej drzwi i nie zadzwonił domofonem. Nikt nie kontroluje rodziny.
Pani Anna wraz z córką czują się dobrze, nie mają gorączki, nie kaszlą. Codziennie mierzą sobie temperaturę, jest w normie.
24@bialystokonline.pl