Za każdym razem, kiedy pada magiczny zwrot "zmiana czasu", miliony ludzi wpadają w panikę lub co najmniej nerwowe poirytowanie. Rozpoczyna się poszukiwanie informacji – do przodu czy do tyłu, dłużej śpimy czy krócej, będzie dłużej jasno czy szybciej ciemno. I obie informacje są złe.
Jeżeli śpimy dłużej, to znaczy, że nieuchronnie zbliża się zima. Ciemno, szaro, nieciekawie, zimno. Wychodzisz do pracy – ciemno, wracasz – ciemno. Poranna kawa przy lampce nocnej. Jeżeli śpimy krócej, oznacza to, że przeszliśmy na czas letni. Wstaniesz niewyspany. A wiadomo, że nie wyspać się w weekend równa się cały tydzień do kitu.
W jedną czy w drugą, człowiek już na samą myśl dostaje drgawek. Czy ktoś w ogóle lubi zmianę czasu? Czy w ogóle da się ją lubić? Czy jest jakiś rozsądny argument przemawiający za nawiązaniem jakiejś pozytywnej relacji ze zmianą czasu? Czy trzeba ją po prostu tolerować – w poczuciu bezsilności?
I choć nie istnieją czynniki ogólnoludzkie budujące pokłady sympatii, a wszelkie argumenty makro i mikroekonomiczne zostały obalone na przykładzie wahających się przez stulecia Australii czy USA, świat trwa nadal w niezrozumiałym uporze, zmieniając dwa razy do roku ludziom rzeczywistość.
Przez pół roku Pan Gienek w Polsce i Pan John w Anglii gniotą puszki przy śmietniku do godziny 22, bo wciąż jasno, a drugie pół roku – już tylko do 16, bo ciemno. Akwizytorzy i domokrążcy mają żniwa w czasie letnim, bo ludzie za dnia chętniej wpuszczają do domu, a w okresie zimowym nie zarobią nawet na schodzone buty.
Ileż to razy budzimy się niewyspani z myślą, że może zmiany czasu jednak nie było i wciąż jest godzina wcześniej? Ile zimowych poranków spędzamy na marzeniu o stabilności choćby w tym jednym, jedynym aspekcie dzisiejszego szalonego życia? Nic z tego. Zmiana czasu była, jest i będzie. Nie pomogą płacze, postulaty czy blokady dróg. Następna nerwówka – już za pół roku!
Z drugiej strony
Wielu już było rewolucjonistów, wolnomyślicieli, oderwanych od rzeczywistości i myślących, że potrafią zmienić świat. Tajna grupa trzymająca władzę nad zmianą czasu pozostaje niewzruszona. Bliżej nieokreślone cele każą trwać w ustalonej strategii. Cóż w tym strasznego?
Nie mamy wpływu na globalne ocieplenie, na wybuchy wulkanów, na ceny biletów autobusowych ani na zmianę czasu. Nie mamy wpływu na pory roku, na to, że rosną drzewa, że od szóstego do sześćdziesiątego siódmego roku życia mamy być aktywni zawodowo.
Możemy się buntować. Ale chyba już lepiej co pół roku się nie wyspać niż tracić nerwy i walczyć z wiatrakami. Są większe problemy – w tym geopolityczny kontekst czasu wschodnioeuropejskiego. Aby do zimy!
24@bialystokonline.pl