Jarosław Kaczyński kilka tygodni temu oświadczył, że do polityki nie idzie się dla pieniędzy, dlatego osoby, które mają posady w spółkach Skarbu Państwa nie znajdą się na listach wyborczych jego partii. Te założenie, w samym Białymstoku, pozbawiłoby możliwości kandydowania czwórce obecnych radnych – Marcina Szczudło, Jacka Chańko, Katarzynę Siemieniuk oraz Konrada Zielenieckiego.
W skali całego województwa, a tym bardziej kraju, mogło to oznaczać setki a nawet tysiące osób, które musiałyby wybierać między etatem a służbą publiczną. Władze partii chyba zmiarkowały, że ten krok, może oznaczać spore problemy ze sklejeniem list, a przynajmniej ze sklejeniem ich z ludzi, którzy mogą osiągnąć dobry wynik. Jak podają ogólnopolskie media, wprowadzono limit wynagrodzenia, którego przekroczenie nie pozwoli na startowanie w wyborach. Bagatela: 15 tys. zł miesięcznie, czyli 180 tys. zł rocznie.
W takim wypadku np. w Białymstoku, dwójka ze wspomnianych radnych będzie mogła kandydować. Katarzyna Siemieniuk w PGE Obrót zarobiła bowiem w zeszłym roku ok. 45 tys. zł, a Konrad Zieleniecki w Enea Ciepło 71 tys. zł.
Jednak już zarobki Marcina Szczudły i Jacka Chańki dyskryminują ich jako kandydatów. Ten pierwszy, który jest wiceprezesem spółki PGNIG Obrót i wiceprzewodniczącym rady, za zeszły rok zarobił 412 tys. zł. Były piłkarz Jagiellonii, który jest zatrudniony w grupie Lotos ma zarobki na poziomie 200 tys. zł.
Do wyborów jednak jeszcze trochę czasu i władze PiS znów mogą zmienić koncepcję, zakładając, że w samorządach potrzebni są "fachowcy", niezależnie od tego ile zarabiają i jakie stanowiska zajmują.
mateusz.nowowiejski@bialystokonline.pl