Źle się dzieje w klubie białostockim - tak, parafrazując Williama Szekspira, można określić to, jak wygląda obecnie sytuacja w Jagiellonii. Na początku roku Żółto-Czerwoni zebrali baty od Wisły Kraków oraz Legii Warszawa i ogólnie rzecz biorąc, rzadko prezentowali się oni w taki sposób, by podlascy kibice mieli powody do radości. Gdy już w końcu udało się wygrać dwa spotkania z rzędu, przyszedł koronawirus, który spakował wszystkie piłki do wora i powiedział, że żadnego dalszego uganiania się za futbolówką nie będzie. Nie ma meczów, więc nie ma też zaplanowanych zysków. Jest za to problem z wypłatami.
I tego typu kłopot mają wszystkie kluby. Nie tylko te w Polsce, ale i na całym świecie. Rada Nadzorcza Ekstraklasy, trochę wbrew prawu, zarządziła, że ekipy z najwyższego szczebla rozgrywkowego w kraju, by uniknąć bankructwa, będą mogły obniżyć zarobki piłkarzy nawet o 50%.
Ruch ten jednak nie załatwił sprawy. Wielu zawodników nie chce otrzymywać znacznie mniej pieniędzy niż mają zagwarantowane w kontrakcie. Większość drużyn potrafi zmagać się z tym tematem w zaciszu klubowych ścian. Niestety inaczej jest w Jagiellonii. Najpierw prezes Cezary Kulesza skarżył się publicznie, że piłkarze nie dają odpowiedzi na jego warunki obniżenia pensji, a kilka dni później piłeczkę odbił Taras Romanczuk, mówiąc, że zespół przedstawił w końcu swoją propozycję, lecz teraz szef Jagi zwleka ze spotkaniem w celu dalszej konwersacji.
Pewnie sytuacja z dogadaniem pensji wygląda aktualnie podobnie w wielu klubach, ale tylko w Jagiellonii problemy te oglądają światło dzienne i są rozwiązywane przy drzwiach otwartych na oścież, co oczywiście nie wpływa za dobrze na postrzeganie drużyny w oczach sympatyków z całej Polski.
Podsumowując, rok ze świętowaniem 100-lecia jest jak na razie kompletnie nieudany. Najpierw kiepskie mecze z wysokimi porażkami, potem zawieszenie rozgrywek z powodu koronawirusa, a teraz zgrzyty na linii piłkarze-prezes. Nie tak miał wyglądać ten wyjątkowy czas dla klubu, nie tak.
rafal.zuk@bialystokonline.pl