Z jednej strony witany był po staropolsku. Z drugiej oglądał aktorów ubranych w trampki z telefonami komórkowymi w rękach. Klasyka miesza się z nowoczesnością. Takie też było założenie reżyserskie Bogusława Semotiuka, który zabrał się za dramat Stanisława Wyspiańskiego. Chciał niejako uwspółcześnić "Wesele". Wyszło... Nie najlepiej. A to dlatego, że reżyser nie zdecydował się na odważny krok do przodu. Nie wywrócił patrzenia na klasyczny wszak tekst, łamiąc go choćby scenografią, multimediami (jedna scena to za mało) i nowoczesnymi gadżetami. To za mało, by zaskoczyć "Weselem". Za dużo natomiast, by mówić, że mamy do czynienia z klasycznym przedstawieniem, zważywszy, że reżyser zrezygnował zupełnie ze scenografii. Nie ma chałupy, nie ma Chochoła. Scenę zdobi kilka zawieszonych w przestrzeni czerwonych róż. Aktorzy za to zeszli z niej w publiczność - na schody, na przejście przez widownię. Dzięki temu widz mógł mieć wrażenie, że jest niejako w środku akcji, bierze udział w weselu, odbywającego się przy muzycznym miksie hip hopu, techno i klasyki stworzonym przez Michała Lorenca.
Jednak z ponad dwugodzinnego spektaklu w pamięci zostają jedynie momenty. Najlepsze to sceny z udziałem Jaśka (Piotr Półtorak) i Chwata (Piotr Szekowski - znakomity w całym spektaklu), kiedy palą skręta i zaciągają się helem z baloników, zabawnie zmieniającym ich głos oraz Piotra Dąbrowskiego w roli Nosa. Trzeba też pochwalić kilkoro innych aktorów, wyróżniających się z barwnego kalejdoskopu, a mianowicie - Macieja Radziwanowskiego (Czepiec), Bernarda Macieja Banię (Poeta), Dorotę Radomską (Maryna) i Sławomira Popławskiego (Żyd). To przede wszystkim dzięki ich sugestywnej grze uświadamiamy sobie gorzką prawdę o Polakach płynącą z uniwersalnego tekstu Wyspiańskiego. Nasze przywary nie zmieniły się od stuleci.
Przeczytaj także:
"Wesele" w Teatrze Dramatycznym. Spektakl, który uruchamia wyobraźnię widza