Kiedyś bardzo lubiłem chodzić na grzyby. Taki spokój, wśród beztroskiego szumu wiatru i skrzypiących gałęzi, tam hen, hen wysoko. Czasem spadnie szyszka, czasem wleziesz w pajęczynę, błogostan i pełen luz. A teraz?
Teraz na grzyby chodzi się koniecznie dużymi grupami, żeby szpalerem przeczesać las. Nie dajemy grzybom żadnych szans. Otoczone, przytłoczone ilością butów i grabiami, które ryją centymetr po centymetrze, prawdziwki i kurki poddają się jeden po drugim. Nawet koźlaki, uważane za leśnych twardzieli, wyskakują z ukrycia pod wpływem ostrej muzy, która koniecznie musi grać z komórki.
Dzisiaj na relaksujący spacer można wybrać się do parku albo galerii handlowej. Do lasu jeździ się na wojnę. Organizowane są wielkie najazdy – takie krucjaty, których celem jest wybić w pień i wygrzebać ze ściółki do głębokości 10 cm każdego grzyba. Takie ataki nazywane są zawodami - najbardziej zaciekły i skuteczny uczestnik otrzymuje miano Władcy Grzybów, a wszystko odbywa się pod ciekawą i niejednoznaczną nazwą "Dzień Grzyba".
Nawet nie wspominam o wymowie tego sformułowania, które poza zrywaniem boczniaków i rydzów kojarzyć się może równie dobrze z leśną wilgocią w kaloszach, dającą pożywienie wszelakim bakteriom i grzybom – lub też z obcowaniem na terenie leśnym z kobietami z odrębnych powodów nazywanymi "grzybiarkami".
W takim kontekście Władca Grzybów to nie jest komplement, a Dzień Grzyba nie jest najszczęśliwszym momentem w życiu. No, ale moda na gminne imprezy zatytułowane "dzień czegoś tam" odnosi się przecież do tego, z czego dana gmina słynie. Cóż...
Kiedyś bardzo lubiłem chodzić na grzyby. I mam na myśli te rośliny jadalne (w większości). Ten zapach suszonych prawdziwków, ten smak kurek prosto z patelni, panierowana kania na masełku – tylko teraz, tylko na jesień. Ale miejmy litość – przeorane grzybnie natychmiast obrażają się i za rok, dwa, choćbyśmy straszyli tupiąc i krzycząc, nie znajdziemy już grzyba. Przynajmniej w tym znaczeniu.
24@bialystokonline.pl