#PodlaskieRozmowy. Marek Dyjak: Ludzie na Podlasiu są genialni!

2021.05.31 15:42
"Na każdym koncercie na Podlasiu czułem, że obcowałem z cudowną publicznością. Jeśli ktoś chce poświęcić swój czas i przyjść na Dyjaka, wiedząc, na kogo przychodzi, to widzi, że nie opowiadam jakichś baśni na scenie. Pragnę być szczerym ze słuchaczem, zazwyczaj do bólu" – mówi serwisowi bialystokonline.pl Marek Dyjak, który właśnie tworzy płytę pt. "Na wzgórzach rozpaczy".
#PodlaskieRozmowy. Marek Dyjak: Ludzie na Podlasiu są genialni!
Fot: Wojtka Korneta
Marek Dyjak, który właśnie tworzy płytę pt. "Na wzgórzach rozpaczy"

Kamil Piłaszewicz: Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z Pana twórczością, to było w 2013 r. i słysząc utwór pt. „Człowiek”, wyśpiewany motyw o złotej rybie, wiedziałem, że jestem za młody, by zrozumieć Pana twórczość. Dziś, choć jestem starszy o przeszło osiem lat, tak nadal nie uważam, bym dojrzał do interpretowania Pana utworów. Niemniej jednak bardzo dziękuję, że nadal Pan tworzy.

Marek Dyjak: Miło mi, natomiast chciałbym sprostować: interpretacją zajmuję się ja, ponieważ każdy utwór wykonuję w określony sposób. Panu może się ten odbiór podobać lub nie. Jest Pan bardzo młodą osobą, więc naprawdę, proszę się nie krygować. Co do mej twórczości, to pracuję nad nową płytą, która będzie się nazywała "Na wzgórzach rozpaczy".

Może Pan o niej opowiedzieć coś więcej?

Niedawno wydałem płytę pt. "Piękny instalator", która rozpoczęła moje rozliczanie się z życiem. Przyszła katastrofa, która dotknęła ludzi na całym świecie… Mówię tu o pandemii i dlatego dopiero teraz pracuję nad "Na wzgórzach rozpaczy". Utwory znajdujące się na tej płycie, będą opowiadały o moim stanie z tej chwili, głównie koncentrując się na uczuciu, jakim jest miłość. Ta płyta będzie moją spowiedzią z całego życia. Nie wiem, czy będę mieć siły i ochotę, by nagrać po niej coś jeszcze. Kiedyś nagrałem płytę pt. „Ostatnia”, ale teraz to właśnie ta może być rzeczywiście ostatnia, bo nie wiem, czy zdrowie mi pozwoli na więcej nagrań.

Występując po raz pierwszy w ’93 roku, przypuszczał, może fantazjował Pan w myślach, że stanie się jedną z ikon śpiewanej poezji?

Nie jestem żadną ikoną. Jestem osobą, która kocha śpiewać, choć czasami ten śpiew bardzo boli. Wykonuję piosenki różnych twórców, ale zawsze dobieram takie, które w jakiś sposób opowiadają o moim życiu. Najczęściej współpracuję z Janem Kondrakiem, Jackiem Musiatowiczem, Robertem Kasprzyckim, ale działałem z wieloma twórcami. Natomiast raz jeszcze podkreślę, że nie jestem żadną żyjącą legendą. Niemniej jednak dziękuję za komplement.

Jak podchodzi Pan do tego typu określeń, jakie wyżej przytoczyłem?

Rozpatruję je jako próbę bycia kimś lepszym, niż jest się w rzeczywistości. Mam wrażenie, że urodziłem się łobuzem, ale towarzyszy mi nieustająca, wewnętrzna walka, dzięki której czasem robię dobrze. Kocham ludzi, ale też potrafię się na nich wkurzyć. Bywały i nadal mam różne momenty w swoim życiu. Nie zmienia to jednak faktu, że zagrałem w niemalże wszystkich halach w Polsce, z czego jestem dumny.

Kiedy wychodzi Pan na ulicę, to jak często jest rozpoznawany? Z jakim typem reakcji najczęściej się Pan spotyka?

Ludzie mnie bardzo lubią i szanują. Bardzo rzadko zdarza się, że ktoś ma coś do mnie, przynajmniej teraz tak jest. Obecnie mieszkam w Chełmnie, z czego się bardzo cieszę i na przykład tu znają mnie wszyscy. Jestem szczęśliwy również dlatego, że jednocześnie mogę żyć jako wolny człowiek, tworzyć kiedy mam ochotę i ludzie to rozumieją, szanują.

Andrzej Grabowski w czasie wywiadu w Onet Rano przyznał, że: "Ciąży mi popularność roli Ferdka, bo są ludzie, którzy wołają: "E, Ferdek! Przesadnie identyfikują mnie z bohaterem serialu". Słysząc ostatnio jego słowa, pomyślałem sobie, czy jest utwór, z którym jest Pan tak często utożsamiany, jak Andrzej z rolą Ferdynanda Kiepskiego?

Podkreślmy, że Pan Andrzej jest wyśmienitym aktorem, który potrafi zagrać każdą rolę. Natomiast wracając do pytania, to sądzę, że najbardziej ludzie kojarzą mnie ze "Złotą rybą". Tak przypuszczam, ale nie mam stuprocentowej pewności. Pamiętajmy, że "Złota ryba" pojawiła się w filmie "Underdog", a tę produkcję trochę osób widziało.

Mnie kojarzy się z Panem utwór "Miriam", ponieważ lubię obcować z głęboką sztuką.

Jeśli chodzi o "Miriam", to jest to osobna opowieść, wiążąca się z moimi koligacjami rodzinnymi. W tym utworze opowiedziałem historię młodego małżeństwa, które chwilę po ślubie zostaje wywiezione pociągiem do obozu w Sobiborze, gdzie jak wszyscy wiedzą, był obóz zagłady, w którym mnóstwo osób straciło życie, będąc zagazowywani.

Jaki utwór uważa Pan za swoje błogosławieństwo, a jakie za przekleństwo, jeżeli mielibyśmy uznać, że jakieś utwory wyjątkowo nakreśliły drogę pańskiej karierze?

Taką piosenką jest "W samą porę" Jana Kondraka i "Na krawędzi szkła" Roberta Kasprzyckiego. Miałem tę przyjemność, że mogłem je zaśpiewać, a później znalazły się na płytach. Z reguły jestem smutnym facetem, którego dusza nie często się raduje. Tak jak na przykład, teraz kiedy mamy pandemię, miliony chorych i zmarłych na całym świecie, to wie Pan, coraz trudniej znaleźć powody do tego, by się cieszyć. Być może brzmię, jak starzec, ale właśnie tak się czuję. Ktoś może powiedzieć, że mężczyzna czterdziestosześcioletni jest młody, ale czuję inaczej. Pan być może tego nie rozumie, bo ma przed sobą najciekawszy okres w życiu, czego Panu serdecznie życzę; natomiast nie będę mówić o sobie inaczej, tylko dlatego, by ładnie to zabrzmiało.

Kuba Wojewódzki w 2019 r. w czasie swojego programu potwierdził u źródła, że Budka Suflera miała szansę zagrać z Ozzym Osbournem, czyli legendarnym wokalistą Black Sabbath. I tak się zastanawiam, z jakimi artystami Marek Dyjak mógł wystąpić, ale z jakichś powodów nie doszło do realizacji konkretnego projektu?

Współpracowałem z różnymi artystami jak np. Peją, Wieniem. Mógłbym wymieniać szereg nazwisk hip-hopowców, bo uważam, że są to współcześni poeci, i z większością miałem możliwość realizować jakieś projekty. Tym chłopakom, czy już niektórym dojrzałym mężczyznom podoba się to, co robię na scenie i jeśli chcą ze mną tworzyć, to zawsze jestem i będę gotowy. Uwielbiam tworzyć z poetami, a dzisiejsi raperzy, hip-hopowcy właśnie nimi są. Poza tym miałem zaszczyt na płycie „Piękny instalator”, wykonać utwór z Panią Stanisławą Celińską. Zagrałem jeszcze z Patrycją Markowską, Kasią Nosowską… Naprawdę mógłbym tak wymieniać i wymieniać, więc mogę powiedzieć, że wystąpiłem z wieloma nazwiskami, które uważam za istotne.

Wiele słyszy się i o świecie, i o samych muzykach, wokalistach etc. w różnego typu mediach. Jednak, o ile prawdziwe jest powiedzenie, że: „Artysta zazwyczaj tworzy samotnie, a wiąże się z kimś w projekty tylko z jakiś określonych czynników np. większego zarobku, wzrostu popularności”?

W moim przypadku jest tak, że każda płyta opowiada o tym, w jakim stanie znajduję się w danej chwili. Jeśli ktoś przesłuchałby wszystkich mych utworów, to zauważy, że depresja, smutek i rozpacz towarzyszą mi na wszystkich płytach. Stąd też nazwa tej ostatniej, o której mówiłem Panu na początku, czyli „Na wzgórzach rozpaczy”. Prawdopodobniej ostatniej.

Pytam, gdyż i niepokoi mnie, i od zawsze staram się zrozumieć, dlaczego muzyka z uniwersalnego sposobu przekazywania emocji, niuansów, subtelnie podanej treści, stała się produktem, towarem?

Wszystko można kupić, ale moja muzyka jest dość niszowa. Myślę, że dostrzega Pan, kiedy słucha moich utworów, płyt, że trzymam się z dala od wszelkiej maści bankietów, przyjęć, czy innych imprez związanych jakoś z popkulturą.

Rozmawiając niejednokrotnie z pisarzami, spotykałem się ze stwierdzeniami, że: „Dziś wydać książkę może naprawdę każdy”. Obserwując to, w jakim kierunku podąża świat, zarówno ten literatury, jak i muzyki, to sądzi Pan, że podobne stwierdzenie pasuje do wydawania płyt?

Jest tak, bo samo wydanie książki nie jest drogie. Problem pojawia się, kiedy trzeba dotrzeć do czytelnika. Oczywiście to twierdzenie pasuje, bo jeszcze mniej kosztuje wydanie płyty. Tak naprawdę dziś każdy może być tym, kim chce.

Załóżmy, że chciałbym rzucić z dnia na dzień dziennikarstwo i chciał zostać wokalistą. Jakie czynniki musiałyby sprawić, bym mógł wydać płytę?

Żeby wytrzymać w tym zawodzie, trzeba go bardzo mocno kochać. Życie muzyka jest nierozerwalnie złączone z ciągłym byciem na walizkach, jeżdżeniem po całej Polsce, z mnóstwem wyrzeczeń. Sądzę, że mocniej, niż zawód trzeba kochać Boga. Jeśli On jest na pierwszym, a muzyka i słowa na drugim miejscu, to wtedy można nazywać siebie muzykiem.

Natomiast chciałbym zwrócić uwagę na wagę słów, głównie na roli tych wspierających, ponieważ w dzisiejszych czasach wielu ludzi jest złamanych i załamanych. Nie jestem złamany, ale myślę, że mogę otwarcie powiedzieć, przyznać się, że jako jedyny w Polsce śpiewam o smutnej wrażliwości. Swoje utwory kieruję do osób o podobnej duszy do mojej i jak się okazuje, jest ich bardzo dużo.

Mnie tworzenie tekstów, czy chociażby układanie pytań do wywiadów nierozerwalnie kojarzy się z pustym pokojem, gdzie jestem tylko ja, notes i ewentualnie komputer lub inny nośnik do odtworzenia dzieła. A w jakich warunkach tworzy Marek Dyjak?

Nie piszę tekstów, a muzykę i to tylko czasami. Natomiast zawsze robię to w skupieniu, oddając się temu w pełni.

Nie od dziś wiadomo, że uwielbia Pan łowić ryby i tak się zastanawiam, czy zdarzają się takie momenty, że czekając, aż ryba chwyci haczyk, zapisuje Pan jakieś sentencje, frazy, które później możemy odnaleźć na Pańskich płytach?

Uwielbiam to mało powiedziane! Powiem Panu, że zwariowałem na punkcie ryb. Natomiast nie, nie robię tak, jak Pan mówi. Będąc na rybach, myślę wyłącznie o nich, świeżym powietrzu, otaczających krajobrazach. Uwielbiam zachwycać się naturą, np. płynąc Wisłą od Kazimierza w stronę Janowicz i łowić drapieżniki, bo jestem spinningistą. Największym moim osiągnięciem jest złapanie suma, który miał metr i siedemdziesiąt pięć centymetrów. Natomiast kiedy łowię, to poświęcam się tylko tej czynności.

W jednym z wywiadów jeszcze przed pandemią, z Jarosławem Kuźniarem przeczytałem, że: „Nirwana jest niezbędna do procesu tworzenia, bo pozwala nam znaleźć coś, czego nie ma we współczesnym świecie. Spokoju”. Ile prawdy kryje się w jego słowach?

Jeśli chodzi o stan umysłu w czasie tworzenia, to przyznam się Panu, że w czasie koncertów często mi pęka serce, czuję się rozdarty. Występuję pojedynczo, choć dwukrotnie zagrałem w duecie… Teraz wiem, że byłem głupcem, że tak zrobiłem. Dla mnie koncert jest rozmową z widownią, w której jest pełno krzyku, łez, emocji.

Wracając do Pana pytania, to nirwanę rozumiem jako stan pewnego rodzaju uniesienia, w który człowiek musi się wprowadzić, żeby w ogóle zaistnieć na scenie. Repertuar też decyduje o tym, jaki to będzie rodzaju stanu, o którym mówimy.

Zgodzi się Pan z teorią, której jestem zwolennikiem, że dziś mimo pandemii wywołanej przez COVID-19, to nadal większość ludzi nie tyle nie potrafi, ile nie chce zaglądać w głąb siebie?

Tak, jasne. Ludzie często dzwonią, czy piszą do mnie i opowiadają o tym, co ich spotkało. Każdego zawsze chętnie wysłucham, bo kocham swoją publiczność. Uważam, że na moje koncerty, czy po moją muzykę sięgają ludzie nadwrażliwi. Nie raz widziałem jak silni faceci, na których spojrzy Pan i widzi, że potrafią, podnieś kilkudziesięciu, czy kilkusetkilogramowe ciężary, potrafili się rozkleić. Śpiewam o trudnych i ważnych tematach jak np. o miłości, matce, ojcu, alkoholu, bezdomności, rozstaniach.

W jaki sposób Marek Dyjak zagląda we wnętrze swej duszy, kiedy śpiewa?

To jest dla mnie bardzo trudne, bo czuję, że na każdym koncercie przeżywam ten cały ból od nowa. Dlatego moje występy postrzegam jako terapię antydepresyjną, w czasie której przeżywam oczyszczenie. Dzięki muzyce żyję. Jeżeli przestanę tworzyć, śpiewać, to prawdopodobnie przestanę również żyć.

Zrobiłem test samemu sobie i o różnych porach przez ostatnie cztery dni włączałem Pana utwór, z którym najbardziej jestem w stanie się utożsamić, a mianowicie „Miriam”. Za każdym razem się zatrzymywałem, czułem nie tylko wzruszenie, ale i poruszenie… Nie sposób przejść bez emocji obok Pana twórczości, ale przy „Miriam” jest to jeszcze bardziej pogłębiona reakcja. I tak się zastanawiam, w jaki sposób Marek Dyjak potrafi odciąć się od tego, co śpiewa na tyle, by wykonać dzieło w taki sposób, by ujrzało ono światło dzienne?

Nie odcinam się od emocji. One mnie przenikają, na wielu koncertach płaczę. Nie raz zakręciła mi się łza, także nie mogę powiedzieć, że odkładam je na bok i śpiewam. Najczęściej najsilniejsze emocje towarzyszą mi wtedy, kiedy w czasie koncertu wykonuję piosenki dla matki. Nie wstydzę się tego, że wówczas płaczę na scenie. Jeśli wykonuję utwór w studiu, to wówczas nagrywam wokal na tzw. setkę.

A propos światła, a w zasadzie to światełka w tunelu, które jest związane z mozolnym wracaniem do stanu rzeczywistości przed pandemią, to jak bardzo stęsknił się Pan za koncertami?

Do stanu sprzed pandemii nigdy nie wrócimy. Pojawiło się tyle dramatów, łez, rozpaczy… Nie mówię tu tylko o tym, co dotyczy tych, którzy zachorowali, czy zmarli z powodu tego wirusa. Mam na myśli to, jak zmieniły się sposoby zarabiania pieniędzy, utrzymywania rodziny, prowadzenia interesu, czy wszystko inne to, co ograniczyła, czy zabrała nam pandemia.
Na koncerty na żywo czekam z upragnieniem, ale jednocześnie z pewnego rodzaju obawą. Zastanawiam się, czy podołam, czy jeszcze mam siłę na tego typu wydarzenia, bo w ostatnim czasie zagrałem dużo koncertów online, gdzie publiczność najczęściej była bardzo mała. Sądzę, że pierwszy event na żywo będzie dla mnie ogromnym przeżyciem!

Kiedy rozmawiałem z Paullą, to przyznała, że nie może doczekać się gry w Operze i Filharmonii Podlaskiej. Podkreślała, że to miejsce dla niej szczególne, że czuje niezwykłą więź, gdy gra właśnie tam. Zgodzi się Pan z jej słowami?

Jest miejsce magicznym jak każda opera. Z Białymstokiem wiążą mnie bardzo silne relacje, bo właśnie w tym mieście mieszka mój wieloletni przyjaciel, który ratował mnie w różnych sytuacjach, a nawet ratował mi życie. Mówię o profesorze Robercie Mrozie, który jest zarazem świetnym pulmonologiem, jak i wybitnym artystą.

Być może nie tyle w Białymstoku, ile na Podlasiu są takie sceny, z którymi wiąże Pana niezwyczajna relacja?

Będąc na Podlasiu, to grałem jeszcze w Janowie, w Sejnach i Suwałkach. Na każdym koncercie w tym województwie czułem, że obcowałem z cudowną publicznością. Jeśli ktoś chce poświęcić swój czas i przyjść na Dyjaka, wiedząc, na kogo przychodzi, to widzi, że nie opowiadam jakichś baśni na scenie. Pragnę być szczerym ze słuchaczem, zazwyczaj do bólu.

Tak już na koniec rozmowy, chciałbym, by powiedział Pan, jak wspomina wizyty na koncertach na Podlasiu?

Fantastycznie! Proszę Pana, naprawdę nie ma znaczenia, czy to Białystok, Sejny, Janów, Suwałki, czy jakaś inna miejscowość. Wszędzie w tych rejonach mam przyjaciół i bardzo ciepło wspominam każde odwiedziny tamtych rejonów.

Poznając ludzi z północno-wschodniego województwa naszego kraju, może Pan powiedzieć, że bardzo lubi wracać w te rejony?

Pewnie! Ludzie z Podlasia są niezwykli! Pamiętam, kiedy jeszcze jadłem mięso, to kupowałem produkty, które można było spotkać tylko w tamtych rejonach. Genialne mięsa, sery… I teraz nie kupuję ich nie dlatego, że mają gorszy smak. Nie! Teraz po prostu żywię się roślinami, bo jednak znacząca nadwaga, duża otyłość brzuszna przeszkadza w życiu. Dlatego postanowiłem schudnąć, ale na Podlasie uwielbiam wracać. Są tam cudowni ludzie, mam wielu fantastycznych przyjaciół, a i jeszcze dania, czy innego typu produkty spożywcze są przepyszne. Do tego w samym Białymstoku jest szczególnie prze ukochana publiczność! Mam nadzieję, że stolica Podlasia, która gościła mnie niejednokrotnie, raz jeszcze przyjmie na koncert. Nie ma znaczenia, czy będzie możliwość występu w jakimś Domie Kultury, czy kinie Forum, czy w Operze… Pragnę wrócić do Białegostoku na swój koncert.

Kamil Piłaszewicz
24@bialystokonline.pl

1600 osób online
Wersja mobilna BiałystokOnline.pl
Polityka prywatności | Polityka cookies
Copyright © 2001-2024 BiałystokOnline Sp. z o.o.
Adres redakcji: ul. Sienkiewicza 49 lok. 311, Białystok, tel. 85 746 07 39