My, grubasy, nie mamy łatwo. W dobie zdrowego stylu życia i fit – rzeczywistości, zmagamy się codziennie z myślą o własnej nadwadze i społecznym ciśnieniu, jak ową nadwagę skutecznie ukatrupić. I uwierzcie, że każdego dnia dokładamy naprawdę wielu starań, aby tę myśl zwalczyć.
Dieta to najbardziej okrutny wynalazek ludzkości. Specjalne, wymyślone miksy warzyw, ryżu i owsianki – tylko po to, żeby przez miesiąc trzymać cię w głodowej męce i traumie związanej z natarczywą niechęcią do bycia grubym. Pusty żołądek to nic w porównaniu z psychicznymi mękami podczas diety.
Można oczywiście odżywiać się siedem razy dziennie po plasterku szynki – bo są takie diety – i wtedy żołądek myśli, że zjadł. Ale mózg przecież wie, że to ściema. Że ślimak by się nie najadł taką porcją. No, ale dieta to dieta. Chcesz być fit – to cierp.
Mam rację?
Z drugiej strony:
Moja waga, moja sprawa. Ja mam tak, że jak postanowię schudnąć, to jeszcze tego samego dnia wpadną znajomi z pizzą albo żona mnie zaciągnie na kebaba, albo przez cały dzień nie mam jak zjeść i pierwszym posiłkiem o godzinie osiemnastej jest hot dog ze stacji benzynowej.
Po co się męczyć – pytam? Po co zrzucać kilogramy atrakcyjnego skądinąd ciała, głodzić się, słabnąć? Człowiek chodzi non stop wkurzony, sfrustrowany, nieprzyjemny dla innych. Błąd. Dajmy sobie spokój. Każdy jest inny. Stworzono nas chudymi, grubymi, wysokimi i niskimi, zezowatymi czy z platfusem – natury nie oszukasz.
Twierdzę, że nawet zrzucenie wielu kilogramów oznacza wcześniej czy później powrót – nawet ze wzmocnioną tłuszczową siłą. Sałatka? Owszem. Twarożek i szpinak? Owszem. Ale najlepiej na pizzy.
Mam rację?
24@bialystokonline.pl