Kiedyś albo się coś mówiło wprost, albo wcale. Była budka z zapiekanką, to nazywała się budką z zapiekanką. Ni mniej, ni więcej. Każdy wiedział, że jak kasy braknie, to za symboliczne parę złotych można napełnić żołądek. Mniej więcej wiadomo też było czym. Ale przyszła era kreatywnego marketingu i wszystko popsuła.
Jest moda na nadawanie alternatywnych nazw, co zasadniczo zmienia wszystko. Kiedyś wandale pryskali graffiti, co było szkodliwe społecznie i niepożądane publicznie. Dziś rysunki na budynkach to murale – malują je ci sami ludzie, ale dziś to już są artyści i są okej. Kiedyś na ryneczku na Jurowieckiej, jak ktoś nie mógł czegoś sprzedać, to przekreślał cenę i robił przecenę. Dzisiaj do tego jest Outlet. Też bywa taniej. Dla przeciwwagi, szambowóz, który kosztował 50 zł, po rebrandingu nazwany "usługi asenizacyjne" – kosztuje 150 zł. Robota taka sama, zapachy nieliche jak dawniej – prestiż większy.
No i budka z kiełbasą. Kiełba po piątaku, po którą na dworcu kolejki się ustawiały a "happy hours" trwało najczęściej w sobotę między 23 a 4 rano, przeszkadzała. Ale Street Food – jako moda z Zachodu – jest okej. To nic, że czekasz jak w najdroższej restauracji, do godziny nawet (dla naszych klientów wszystkie potrawy wykonujemy ze świeżych składników na miejscu), to zapłacisz tak samo – jak w najdroższej restauracji.
Warto?
Z drugiej strony:
Czy to źle, że porządkujemy swoje życie? Że podwyższamy standardy? Zamiast przepalonego oleju w powietrzu, oddychamy lekką nutą tajskich pierożków z food trucka. Zamiast sera mocno pleśniowego na zapiekance, jemy burgera ze świeżym mięsem i prawdziwymi warzywami. Zamiast czegoś, co przypominać miało ketchup, dostajemy sos pomidorowy – z pomidorów. Kultura kuchni w takim wozie zmieniła się i nie jest to już buda z kiełbasą, tylko fast food w najlepszym tego słowa znaczeniu.
W mieście znikają obdarte budy, które czekają na remont i straszą napisami na "ch" i na "g" i na "p", a w ich miejsce nie pojawiła się nostalgia i tęsknota za tymi czasami, kiedy afterparty kończyło się na dworcu. W to miejsce ładnie wbiły się food trucki – co prawda na razie trochę nieśmiało, ale cała masa ludzi i kolejki mówią same za siebie.
Jeżeli jest smacznie, jeżeli jest fajnie, klimatycznie, przyjemnie, ciekawie i miło, to znaczy, że właśnie tego chcemy. Przewrażliwienie na temat amerykańskobrzmiących nazw już dawno jest nie na miejscu – zwłaszcza w mieście, które słynie z takich festynów jak Up to Date czy Halfway festival. Więcej luzu i poczucia dobrego smaku! Jedzmy zdrowo i w fajnych miejscach.
Warto!
24@bialystokonline.pl