Kamil Piłaszewicz: Siadając do układania pytań, miałem wrażenie, że gdzieś z tyłu ktoś mi towarzyszy. Jakby jakiś może nie duch, ale enigmatyczny powiew. Sądzi Pani, że dzięki „Oku Horusa” odbiorcy będą mogli powiedzieć, że dzięki lekturze mogli poczuć oddech Egiptu?
Jola Czemiel: Mam taką nadzieję, chociaż o Egipcie można pisać w nieskończoność. Kair, Aleksandria, czy też Luksor, stanowią tło dla wydarzeń przedstawionych w mojej powieści.
W czasie czytania pierwszych stron zaczynałem zyskiwać pewność, że mniej pojawi się zaskoczeń, a więcej potwierdzenia mych informacji. Jednakże im dalej w las, tym bardziej przekonałem się, że mimo fascynacji tą tematyką, to parafrazując pewne powiedzenie, mogę powiedzieć: „Wiem, że jeszcze ledwo co wiem...”. Dziękuję.
- Nie wiem, czy chodzi panu o fabułę, czy o Egipt, ale staram się nie pisać o sprawach powszechnie znanych, bo mogłoby to czytelnika znudzić. Cieszę się, że mogłam czymś zaskoczyć.
Zaskakujące było, np. sformułowanie, że: „Nie każdy początek dnia w Kairze jest taki straszny”. I, mimo że później szczegółowo wyjaśnia Pani swój sposób rozumowania, tak ciekawy jestem, w jaki sposób zdobywała Pani tego typu informacje?
- Podróże, opowieści, dobry reaserch. Dużo czytam. W czasie pisania otwierają się też sekretne szufladki w mózgu, z których wydobywam potrzebne informacje.
Gdyby podobne dzieło wydała Joanna Łopusińska, która jest z wykształcenia egiptolożką, nie zdziwiłbym się, że zdecydowała się stworzyć takie dzieło. Ale dzieło „Oko Horusa” stworzyła Jola Czemiel i właśnie... Dlaczego?
- Uwielbiam tworzyć historie, piszę miniatury literackie, a tym razem zabrałam się za sensację. Mój bohater należy do obieżyświatów, a Egipt jak najbardziej nadawał się do poprowadzenia całej fabuły. Poza tym sama lubię czytać o tym kraju. Interesuje mnie zarówno dawny, jak i współczesny Egipt i postanowiłam swoją wiedzę wykorzystać.
Co, wspominane w tym wywiadzie dzieło, może powiedzieć czytelnikowi o współczesnym świecie?
- Nie jest dobrze. Żyjemy w szklanej bańce i powinniśmy być szczęśliwi, że mieszkamy w centrum Europy. Bieda, niepewność jutra, brak elementarnych praw mniejszości etnicznych oraz kobiet i wiele innych problemów, które nas bezpośrednio nie dotyczą, w wielu krajach istnieją naprawdę.
Niby fabuła lektury dzieje się głównie w Egipcie, ale czasami nie sposób odnieść wrażenia, jak gdybyśmy wędrowali ulicami Białegostoku. Jak wytłumaczyć fenomen tworzenia się tego typu wrażenia?
- Przecież bohaterowie są od początku powiązani z tym miastem. Kto czytał „Protektora”, na pewno od razu znajdzie wiele odniesień. Na przykład profesor Grant, pojawiający się na początku książki był jednym z bohaterów poprzedniej. No i wspaniała ekipa wywiadowcza pod kierownictwem Alfy ma również siedzibę w Białymstoku.
Swoją drogą to, w jaki sposób Pani pochodzenie wpłynęło na „Oko Horusa”?
- Lubię swoje miasto i postanowiłam część swoich historii z nim powiązać. Czy to źle?
Ależ skąd. Można powiedzieć, że, mimo iż książka o tym nie stanowi, tak czytelnik dzięki niej może zrozumieć, dlaczego tak istotne jest to, co dzieje/działo się w Białymstoku?
- Można. Jesteśmy punktem na mapie świata, ale i nas dotyczą podobne problemy. Ludzie są wszędzie tacy sami. Mili albo okrutni, weseli lub smutni, zazdrośni, zawistni, altruistyczni, wyrozumiali, ciekawscy. Można użyć dowolnego określenia, a znajdzie ono swojego odpowiednika w każdym kraju.
Nieco wracając, to może to współczesny świat, ludzie w nim żyjący, powinni uczyć się zasad postępowania od np. Benedicta Rutherforda?
- To nie jest postać jednoznaczna, jak pewnie większość z nas. Każdy stara się żyć według pewnych zasad, ale życie pisze swoje scenariusze.
Odnośnie Benedicta, to jak zrodził się pomysł na stworzenie tak charakterystycznego bohatera?
- Kiedy zaczęłam tworzyć, od razu się pojawił i nie chciał odejść. Co miałam robić? Postanowiłam przeciągnąć go przez karty mojej powieści bez skrupułów i skrępowania.
Ile Benedicta jest w Joli Czemiel, a ile autorki w bohaterze?
- Haha! Sama chciałabym wiedzieć. Na pewno każdy pisarz wyposaża swoich bohaterów we własne umiejętności, ale też trochę patrzy ich oczami. To jest dość trudne, kiedy książki są naszpikowane głównie dialogami tak jak np. u mnie. Przyjęłam pozycję obserwatora, więc wychodzi trochę filmowo.
A może to o Amal el Masry lub o innej bohaterce powinniśmy mówić jako o pasującej w największym stopniu do autorki?
- To piękna postać. Pewnie niejedna kobieta chciałaby mieć jej determinację w dążeniu do celu. Także upór i odwagę. Bardzo ją lubię.
Swoją drogą, to co sądzi Pani o tym, by autorka pojawiała się na kartach swojego dzieła?
- Chyba tylko w autobiografii. Mnie to nie pociąga. Wolę jasny przekaz. Fikcja to fikcja.
A jeśli już zdecyduje się zagościć, to powinna być obecna w większym czy mniejszym stopniu?
- W książce satyrycznej może być bohaterem, jeśli ktoś ma do siebie dystans. Jak choćby Katarzyna Nosowska. I wtedy musi być narracja pierwszoosobowa.
Pytam o to dlatego, że im więcej prowadzę rozmów z osobami ze świata kultury, tym więcej opowiada się po stronie, że „jeżeli już jest mus, ale lepiej nie”. Skąd może brać się taka zależność?
- Poeci piszą o emocjach i oddają całych siebie czytelnikowi na tacy. Pozostali pisarze wolą skrywać się za swoimi bohaterami, chyba że ktoś jest narcyzem.
Jeszcze do niedawna szeroko rozumiana opinia publiczna uważała, że pisarzem zostaje ktoś, kto jest albo bardzo nieśmiały, albo wręcz wyalienowany ze społeczeństwa. Dlaczego tak stereotypowo patrzyło się na zawód pisarza?
- Większość pisarzy, których poznałam, to introwertycy, tylko okoliczności zmuszają ich do wystąpień publicznych. Bez tego nie sprzedają się książki. Kiedyś książek wychodziło o wiele mniej i wystarczały spotkania autorskie. Mieli więcej czasu na pisanie. O tym przecież marzy każdy pisarz.
Odnośnie wspomnianego jednego z czynników utrudniających osąd to, z jakimi stereotypami się Pani spotkała do tej pory, w czasie parania się tworzeniem?
- Nie zwracam uwagi na stereotypy. To zaburza pole widzenia.
A o jakich stereotypach opowiada nam „Oko Horusa”?
- Staram się tego unikać, choć i koło moich bohaterów pewnie jakieś krążą.
Wbrew pozorom, może to nie stereotypy, a tylko ich nazewnictwo zmieniło się na przestrzeni lat?
- To pytanie proszę skierować do socjologów. Nie potrafię na nie odpowiedzieć.
Dzięki wykładom z socjologii literatury dowiedziałem się, że jedni autorzy bardzo chętnie tworzą dzieła, dzięki bazowaniu na stereotypach, a drudzy odchodzą od tej metodologii, jak to tylko możliwe. I dlatego ciekaw jestem, jak na tę kwestię zapatruje się Jola Czemiel?
- Właśnie, jak wyżej. Szukam swojego stylu, bo wszelkie pisarskie porady, które są dobre dla jednych, innym mogą tylko zaszkodzić.
„Wbrew pozorom to świat literatury mamy naprawdę bardzo zróżnicowany, a przez to bogaty” – powiedziała mi kiedyś Joanna Łopusińska. Też tak Pani sądzi?
- Dlaczego wbrew pozorom? Tylko w Polsce ukazuje się rocznie około trzydzieści tysięcy tytułów. To musi być zróżnicowane. Nie wyobrażam sobie, że każdy pisze jednakowo.
Czasami odnoszę wrażenie, że co chwilę pojawia się nowy autor i czy już można powiedzieć, że rynek wydawniczy staje się przeładowany?
- Trochę napakowany, ale ciągle znajduje się w nim miejsce.
W ogóle można używać takiej terminologii, jak np. przeładowany względem świata literatury?
- Można używać, bowiem nikt tych wszystkich książek nie jest w stanie przeczytać. Ale ciągle rodzą się nowi pisarze. Czy powinno się im na starcie odmawiać szansy na zaistnienie?
Nawiązuję do tego tematu, ponieważ wiemy, jak wiele dzieł stworzono do tej pory w różnym stopniu związanych z Egiptem. A jednak to na odwiedzenie Świątyni w tym kraju, zaproszenie otrzymuje tytułowy bohater. Dlaczego?
- Taka stygmatyzacja wynikła z tytułu książki i charakteru okładki. Proszę sobie wyobrazić, że w środku, zamiast powieści sensacyjnej jest thriller psychologiczny z seryjnym mordercą. Czy wtedy też by Pan oczekiwał takiego wyjaśnienia? Egipt jest tłem do mojej historii.
Opisać, co nieodkryte, czy rozszerzyć przy pomocy słowa wiedzę na temat tego, co już doskonale znane – która z sentencji była bliższa dla Pani, gdy siadała Pani do tworzenia „Oka Horusa”?
- Pierwsza. Bardziej fascynują mnie nierozwiązane zagadki niż przekazywanie wiedzy. Od tego są studia lub książki naukowe, po które chętnie sama sięgam.
Tak z warsztatowego punktu widzenia, to co było najtrudniejsze w czasie pracy nad wspominanym dziełem?
- W moich książkach występuje wielu bohaterów, starałam się o żadnym z nich nie zapomnieć. Robię mało notatek i to właśnie jest trudne.
„Swoje życie opieram na logice” – przyznała Pani w jednym z wywiadów i tak się zastanawiam, czy tworzenie ciągu przyczynowo-skutkowego można nazwać najlepszym sposobem tworzenia dzieła literackiego?
- To zależy. W książkach sensacyjnych i kryminałach na pewno się sprawdza. W poezji raczej nie. Wtedy trzeba dopuścić do głosu emocje.
W ogóle istnieje coś takiego, jak umiejętność nabyta lub wrodzona, do tego, by tworzyć, rzeźbić słowem?
- Myślę, że na starcie mamy jakieś predyspozycje, ale musimy je rozwijać, bo mówiąc kolokwialnie, ćwiczenie czyni mistrza. Każdy twórca po pewnym czasie chciałby wiele zmienić w swoim dziele. Dlatego, jeśli ktoś pisze do szuflady, nie ma szans na weryfikację.
Nawiązuję do różnego typu znaczeń, umiejętności, gdyż jak wiemy, według legendy Horus wygrał walkę o władzę z Setem, ale stracił w czasie pojedynku lewe oko. I mając ten obraz przed oczami, po dziś dzień się zastanawiam, czy poruszając tego typu tematykę, w ogóle można odsunąć emocje na bok?
- Nie odsuwam emocji. Przenoszę je na moich bohaterów.
I kończąc wywiad, może powinniśmy powiedzieć na koniec, że wszystko, co zostało napisane i powiedziane na temat „Oka Horusa”, to tylko lub aż... legendy?
- W każdej fikcji jest ziarno prawdy. Dziękuję za wnikliwe pytania.
24@bialystokonline.pl